BEZMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI
Trudno o dobre, polskie, współczesne kino. Zwłaszcza jeśli jest ono dalekie od szablonu – nie traktuje o polskiej biedzie, nie jest kalką amerykańskich komedii romantycznych, nie ukazuje „brutalnej”, brzydkiej prawdy o Śląsku, nie sili się na jakieś egzystencjalne pierdoły, od których usypiam w kinie (wybacz Bergman, ale dla mnie zawsze będziesz przynudzającym Skandynawem, któremu brakowało słońca).
Tym bardziej trzeba docenić w/w film. Przede wszystkim dlatego, że próbuje zmierzyć się konwencją w polskim kinie rzadko spotykaną: dramatem sądowym. Film ten pokazuje „dzieje” pewnego procesu (autentyczna sprawa) z 3 perspektyw: pełnomocnika oskarżyciela posiłkowego, obrońcy i sędziego.
A zaczyna się od tego, że zgorzkniały adwokat ma za zadanie przemówić do rozsądku młodemu studentowi prawa, który nie garnie się do tego, aby zostać prawnikiem. I opowiada mu historię rozbudzając w chłopaku chęć poznania prawdy. Niestety, nie wyzwoli go ona, ale zmieni postawę życiową. Z jakiegoś pretensjonalnego, aspirującego do sztuki mydłka (typowy bajerant egzaltowanych studentek, he heh), zmieni się w faceta, który walczy. Pewnie skończy po latach, jak główny bohater, mecenas Wilczek, ale w takiej młodej, naiwnej energii siła.
Jest to również film o dramacie człowieka niewinnie oskarżonego i skazanego. Dla mnie ten wątek – dotyczący mechanizmu „zgniatania” człowieka przez wymiar sprawiedliwości – z racji zawodowych, miał największe znaczenie. I choć nie zgadzam się z pewnymi tezami (wewnętrzne motywy wydania wyroku przez sędziego – rzadko się zdarzają takie sytuacje, mogę pocieszyć), to jednak baaardzo realistyczny jest mechanizm ukazania machiny wymiaru sprawiedliwości. Brzydko prawdziwy. Zostawia po sobie gorycz, nie tylko u bohaterów, ale i u widza. Potęgowaną nie tylko przez realizm, ale również przez fakt, że historia ta wydarzyła się naprawdę. To nie „Dług” z „podkręconą” fabułą (znakomita zresztą). Niestety.
I, oceniając okiem zawodowca, w filmie nie ma kompromitujących wpadek, jeśli chodzi o używanie terminologii prawniczej. Zwłaszcza dotyczącej procesu karnego. Przykład: kwestia z innego filmu, nadużywana również w prasie: nieumyślne zabójstwo (!!!!) – flaki mi się skręcają jak słyszę ten zwrot, istny oksymoron. Coś takiego jak nieumyślne zabójstwo nie istnieje, nie ma racji bytu w polskim prawodawstwie karnym.
Trzeba też napisać to banalne stwierdzenie: atutem tego filmu jest niewątpliwe aktor w głównej roli. Jan Frycz jest fenomenalny. Każda rola tego aktora zasługuje na brawa, na owację na stojąco. Także tym razem. Ech, w Stanach facet po takim filmie byłby nominowany do Złotego Globu (a może i do badziewiastego Oscara).
Jest też Danuta Stenka w małej rólce żony sędziego. Kapitalna w scenie z restauracji „przekładającej” na polskie realia scenę z „orgazmem” z „Kiedy Harry poznał Sally”.
I Artur Żmijewski w roli ofiary wymiaru sprawiedliwości. Przekleństwem polskiego grajdoła filmowego jest, ze musi się on rozmieniać na drobne w serialach, których konwencja jest przestarzała jak magnetowidy w systemie VHS.
Nie waham się określić tego filmu jako jednego z najważniejszych, jakie obejrzałem w tym roku. Jako jednego z najlepszych polskich filmów w ogóle. Bezmiar sprawiedliwości, w którym toną niewinni. Nie tak znowu rzadko...
Jeśli o mnie chodzi
8/10.
Obejrzałem
STARDUST z niepokojem. Wiedziałem, że nie poradził sobie w kinach amerykańskich. Hollywood chyba już przegrzało koniunkturę na konwencję fantasy.
Z opinii na tym forum także nie słyszałem głosów zachwytu.
I dobrze, myślę sobie, bez entuzjastycznego podejścia łatwiej będzie uniknąć rozczarowania. I tak też się stało, bo choć film mnie rozczarował, to jednak było to miłe rozczarowanie.
Wprawdzie z powieści zrobiono konwencjonalną hollyłódzką historyjkę, to jednak momentami udało się zachować „ducha” powieści.
Przeszkadzała mi „ekspansywna” muzyka. Drażnią mnie takie orkiestry, które zaczynają dominować nad obrazem. Końcówka to już maksymalna konwencja, dodatkowo za długa, pojedynek z Lamią wlecze się niemiłosiernie, jak finały niektórych Bondów
. Bez napięcia go obserwowałem, za to rosło we mnie zniecierpliwienie.
Nie podobali mi się aktorzy. Poza diaboliczną Michelle i Robertem De Niro. Jego kapitan Szekspir to niewątpliwy atut filmu, a już finał kiedy mruga on porozumiewawczo do... szczerze mnie rozbawił. I chyba tylko mnie, bo nikt poza mną się nie śmiał.
Ogólnie jest to ładnie opowiedziana historyjka. Powieść przetworzona na potrzeby filmu, megaprodukcji, która rządzi się określonymi prawami: bilans musi wyjść na plus więc nie ma potrzeby udziwniać sprawdzonych formatów. I przycinamy „panie rezyserze...”.
Całkowicie niepotrzebny początek z jakimś londyńskim obserwatorium i gadką o gwiazdach. Nic by film nie stracił bez niego. Z nim też niczego nie zyskał.
Gdybym miał dzieciaki to bym je zabrał na niego do kina. Ale jeszcze nie wiem, czy kupię na dvd.
PS do wpisu Yedynego. Też niedawno kupiłem sobie specjalne wydanie
Gorączki Michaela Manna - special limited edition w ładnym pudełeczku. Nie mam porównania ze "zwykłym" wydaniem, ale jest dużo dodatków i filmików o powstawaniu filmu i ludziach, którzy zainspirowali M. Manna do nakręcenia filmu. Fajne. Ale nie zmieniło to podejścia mojego do dodatków na dvd. Nadal chłodne
Don't blink. Don't even blink. Blink and you're dead.