autor: Shadowmage » wt 01.06.2004 8:33
Zobaczyć Lankmar i umrzeć Fritza Leibera. Pierwszy tom przygód Fafryda i Szarego Kocura, a w zasadzie pierwsze dwa zbiorki opowiadań według wydania oryginalnego. Książka zaczyna się od przedmowy Sapkowskiego, w której w charakterystyczny dla siebie sposób popisuje się erudycją i wyjaśnia dlaczego ten cykl, a nie żaden inny zajmuje tak ważne miejsce ewolucji gatunku fantasy. Następnie jest jeszcze dłuższy wstęp autora odsłaniający kulisy powstawania opowiadań, ewolucję bohaterów i wiążące się z tym trudności. Będąc już ekspertami w dziedzinie Lankmaru wreszcie przechodzimy do opowiadań. Pierwsze dwa mówią o każdym z bohaterów osobno, wyjaśniają przyczyny, dla których opuścili swoje rodzinne okolice i wyruszyli w świat. W trzecim, tytułowym, spotykają się i razem wyruszają na niezliczone przygody. Nie są to typowi bohaterowie bez skazy, nie pogardzą ani złodziejstwem, ani morderstwem dla osiągnięcia korzyści. Widać, że maja w sobie i coś z Conana i cos z Kane’a(możliwe, że za sprawą fabuły opowiadań – mimo wszystko są one proste i podobne konstrukcyjnie), ale niezaprzeczalnie mają wiele własnych cech, nie przypominających żadnego z tych wielkich herosów. Natomiast dużo jest w przeciwnym kierunku, byli wzorcem dla wielu późniejszych twórców. Z resztą nie tylko pod względem charakterologicznym, ale także fabularnym, co najmniej połowę z pomysłów gdzieś już widziałem. Dwa najlepsze opowiadania to „Jądro ciemności” i „Zobaczyć Lankmar i umrzeć”. Są mroczne, najlepiej poprzez nie można poznać motywy bohaterów i zdecydowanie bez szczęśliwego zakończenia. Palce lizać! Styl jest typowy dla czasów, w których powstawała, czyli zwięzły, przewaga działań nad opisami i narracją, czasem wręcz jest ich za mało. Mimo tego nie można się oderwać od lektury. Na koniec dwie uwagi krytyczne: Po pierwsze okładka – nie dość że beznadziejna graficznie(przypominająca artworka z jakieś średniej jakościowo gry), to jeszcze Szary Kocur jest ubrany na fioletowo, choć kilkukrotnie jest wspominane, że ubiera się wyłącznie na szaro... Druga sprawa to tłumaczenie, a mianowicie spolszczanie nazw własnych. Nie jest to co prawda Łoziński, ale równie denerwujące. Podobno zmiana Fafhrda na Fafryda czy Slevasa na Slewiasza miała wprowadzić czytelnika w klimat, ale na mnie zadziałało to odwrotnie. Typowo polskie zbitki kłują w oczy i skłaniają do myślenia jak brzmiało oryginalne imię.