Moderator: Wotan
Alganothorn pisze:i tak oto z topicu o układzie pt. 'jeden post - jedna recenzja' zrobiła się dyskusja...
jeśli Wam pasuje, proszę bardzo, dla mnie padł ostatni bastion uporządkowania na forum, minuta ciszy...
RaF pisze:Przecież to nie było nigdzie ustalone
Jakub Cieślak pisze: (to ma być ten alternatywny kontrowersyjny koniec?!? .
romulus pisze:- niepoprawnej politycznie inaczej komedii.
A miałem tyle dobrej wiary i dobrych chęci. Słysząc zewsząd, że jest mało Bonda w Bondzie, że brak gadżetów, odzywek, że Bond nawet nie rozpoznaje drinka, postanowiłem zresetować pamięć i nie patrzeć na "Quantum" jak na film bondowski tylko jak na czystej wody rozrywkowe kino sensacyjne.
Początek obiecujący. Dynamiczny, szybki, pozbawiony hamulców. Craig jako Bond znakomity – wk--wiony, szorstki, brutalny, zabójczy. Przestał przeszkadzać brak Q czy R i ich gadżetów, brak dystansu czy odzywek.
Niestety wszystko było do momentu gdy zaprezentowali bedgaja. I wtedy nie wiedziałem, czy śmiać się czy płakać. Robert Davi jako Sanchez budził grozę brutalnością, Blofeld budził strach demonicznymi zamiarami, Scaramanga był wysublimowany i wyrachowany. Natomiast Mathieu Amalric jako Greene to jakaś spedalona popierdułka jest. Zamiast strachu budzi groteskę opowieścią o żelazku i konsumowaniem jabłka.
Do tej pory w Bonach grożono konfliktem między USA i ZSRR w czasach zimnej wojny, czy jakąkolwiek destabilizacją – finansową, demograficzną, elektroniczną – w każdym momencie. Greene grozi... suszą w Boliwii. W dodatku w taki sposób, który odkryłby średnio rozgarnięty boliwijski kmiotek oderwany od boliwijskiej motyki.
Nie mam pojęcia kto wymyślił tę postać, ale mam wrażanie że zarówna aktora jaki jego rolę wybrano tylko ze względu na to, że ma obcy akcent i paskudną gębę podobną do ropuchy.
No i finał. Ponoć w tym Bondzie postawiono na realizm. Tymczasem finał odbył się w hotelu zbudowanym na środku pustyni (!), z cienkich sześciennych klocków (!!) z wszechpanującymi butlami gazowymi (!!!). No ja pier--lę. Wiem, że miało być efektownie, ale miało też być realistycznie, a wyszła wydumana żenada równa chyba tylko tej w Moonrakerze.
I jeszcze jedno. Z każdego Bonda coś da się zapamiętać, coś charakterystycznego. Czy to czołgowy pościg z "Goldeneye", czy Szczękę ze "Szpiega który, mnie kochał" i "Moonrakera", pomalowaną na złoto laskę z "Goldfingera", czy Golden Gate w "Zabójczym widoku". W "Quantum Solace", poza wspomnianymi żenadami, nie ma nic pozytywnie charakterystycznego. Nic mi nie utkwiło, co by sprawiło, że chciałbym ten film jeszcze raz obejrzeć.
i tyle.
PS.
Całości żenady dopełnia g--niana piosenka, za którą powinien ktoś odpowiedzieć głową. O czym już pisałem zresztą.
PS.2
Zapomniałem! Olga Kurylenko to zdecydowanie najpiękniejszy pozytyw "Quantum" jest
zdrówko
Avathar pisze:Szwagra RaFa,
Lord Turkey pisze:300
Głośna produkcja, po której (zwłaszcza po obejrzeniu Sin City) spodziewałem się bardzo wiele. Film usatysfakcjonował mnie połowicznie, bowiem o ile wiele dialogów, niektóre ujęcia i sceny, oraz sama kreacja bohaterów, ich zachowania są mocno komiksowe, o tyle ogólne wrażenie pozostawia jakiś niedosyt - zbyt wiele było tu zwyczajnej walki, podczas której ulatywał specyficzny klimat. Z drugiej strony klimat, choć inny - nie tak niepowtarzalny - był obecny przez cały czas. Wiele przedziwnych stworów i pretensjonalne wypowiedzi Leonidasa w klasycznym filmie bardzo by raziły, ale na potrzeby ekranizacji komiksu Millera (którego nie czytałem) wykreowały smakowitą mieszankę pozwalającą odróżnić ten film (a w dużo większym stopniu Sin City) od "normalnych" produkcji.
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość