Rzeka złodziei - Michael CrummeyNowa Funlandia początku XIX w., a w retrospekcjach cofamy się, mniej więcej, o pół wieku. Powieść jest swoistą zadumą nad losem plemienia Beothuków, zwanych Czerwonymi Indianami. Część z nich wymarła od chorób przywleczonych przez białych osadników. Resztę wymordowano.
Crummey w dużej mierze opiera się autentycznych wydarzeniach i postaciach. Naturalnie przykrawa materię na potrzeby powieściowe i w efekcie otrzymujemy coś na kształt beletryzowanego reportażu. Reportażu o agonii plemienia. Acz paradoksalnie nie jest to główny plan, bo sami Indianie, są gdzieś w tle, w rozmowach, planach. Powieść przedstawiona jest głownie z perspektywy Europejczyków, którzy w różnych charakterach zawitali na Nową Funlandię, i to oni bezwzględnie dominują. Indian widzimy niemal wyłącznie na pozycjach słabych, podległych, czasem prezentują się wyraźnie infantylnie.
Narracja Crummeya jest niemal ślimacza. Autor pochyla się nad wszystkim z wielką dociekliwością i cierpliwością. Nawet sceny starć, napadów, pozbawione są dynamiki, rozwleczone. Bohaterowie opowieści przedstawieni są z wielką drobiazgowością i głębią. Jest tu jednak pewna drażniąca wada. W przypadku każdej postaci, gdy ta szerzej wypływa na kartach powieści, autor odrywa się od głównego wątku i popada w obszerną dygresję. Opowiada długo o dzieciństwie, traumach, przeżyciach kształtujących postawę i moralność, rozmaitych mniej lub bardziej istotnych wydarzeniach. Samo w sobie nie jest to oczywiście naganne, jednak gdy metoda zastosowana jest wielokrotnie przy szeregu postaci, w sposób niemal identyczny, zaczyna razić schematycznością.
Do niewątpliwych zalet powieści zaliczyć można sposób kreowania relacji pomiędzy postaciami. Głębokie, uzasadnione, logiczne, bardzo prawdziwe. Autor bardzo umiejętnie uwypukla niejednoznaczność zdarzeń, postępków. Czasem nieznajomość drobnego faktu może zmieniać bardzo dużo, a pochopne, chybione osądy doprowadzić do tragedii.
Poza wszystkim Crummey doskonale przedstawia obraz epoki. Społeczne zawiłości, idee, postawy, sposób myślenia ówczesnych, przemiany. Kolejnym plusem jest sposób prezentacji przyrody. Sugestywnie oddana surowość, w oczywisty sposób wpływająca na niemal wszystkie aspekty życia, jest dopełnieniem, przesłanką, wyjaśnieniem, czasem usprawiedliwieniem.
Sednem powieści jest zagłada Indian, ale obserwujemy głównie białych. To sugestia, że ten świat już przepadł. Choć jeszcze gdzieś tam istnieje, to nic go już nie uratuje. Jest w tym pewien fatalizm. Indianie byli skazani, bez możliwości ratunku. Brzmi to trochę jak usprawiedliwianie białych. I trochę tak jest, jednak Crummey widzi ich winy - okrucieństwo, bezwzględność, pazerność, egoizm, pozorowanie działań, lekceważenie, brak wrażliwości, empatii - ale nie potępia w czambuł, stara się patrzeć ze wszystkich stron. Dużym winowajcą zaistniałej sytuacji była przepaść pomiędzy mocno różniącymi się kulturami. Odmienne postrzeganie świata, sprzeczne paradygmaty cywilizacyjne, stosunek do natury czy chociażby prawa własności. Dla białych przywłaszczenie sobie cudzej rzeczy to kradzież zasługująca na bezwzględne potępienie, dla Indian "znalezione" przedmioty były darem natury, a ich spożytkowanie, jak najbardziej moralnie właściwe. Prowadziło to do nieuchronnej spirali odwetów, a w efekcie, katastrofy. Pech Beothuków polegał na tym, że byli stroną słabszą.
Z powyższych wynurzeń wyłania się obraz powieści bardzo solidnej, niemal bez wad i nie będę się spierał sam ze sobą
, niemniej czegoś mi tu zabrakło. Mimo tak wielu zalet, nie potrafiłem odnaleźć magii, wczuć się w klimat. Przyswoiłem dość beznamiętnie.
Wysłuchałem w bardzo dobrej interpretacji Marcina Popczyńskiego.
8/10