Nasze imię Legion, nasze imię Bob - Dennis E. TaylorZaczynamy z najgorzej napisanym rozdziałem otwierającym w historii fantastyki jaki pamiętam. Fandomowy fanfik fczesnogimnazjalny©. TrzyF©. Całkowita szmata. Bohater łazi i gada bezrozumne bzdety, by na koniec dać się przejechać. To mógłby być odcinek Californication, podobny rodzaj upośledzenia. Na szczęście dalej jest lepiej. Nie, że bardzo dobrze, ale lepiej i w porównaniu do pierwszego rozdziału, dużo lepiej.
Jak już wiemy, fabuła zaczyna się od śmierci głównego bohatera i nie jest to retrospekcja. Na szczęście szybko okazuje się, że zabili go ale jednak uciekł i dał się przerobić na sztuczną inteligencję. Równie szybko dostaje fuchę kierowcy rakiet międzysystemowych i impreza zaczyna się na całego. Bohater klonuje się na potęgę, buduje kolejne kosmiczne fabryki, rakiety, drony, androny, niszczycieli i poruszycieli, kosmicznych piratów, kosmiczne dziwki portowe, misjonarzy, Indian i kowbojów, kosmiczne pastwiska z kosmicznymi krowami, monolity, duperszmity i bombki na choinkę. No dobra odrobinę mnie poniosło i trochę nazmyślałem (ale zdziwicie się w których miejscach, i że wcale nie tak dużo jak by się wydawało). Tak czy siak, podbija kolejne systemy gwiezdne, walczy, ratuje i ma przygody. Znaczy on i nie on. Bo jest go coraz więcej, rozmnaża się i kolejne iteracje też mają przygody. Rzeczy dzieją się gładko, n-ty Bob pstryka palcami (oczywiście wirtualnymi) i jest, i leci do kolejnego układu, i pstryka palcami, i znów wszystko się po prostu udaje. Niespodzianek, nieprzewidzianych wpadek i katastrof jest jak na lekarstwo. Lekko, łatwo i przyjemnie. Chłopięca przygoda.
Głównym celem Taylora jest właśnie przygoda, nieskrępowana przygoda do której wykorzystuje wszystko co tylko kojarzy w fantastyce. Zapożycza się w rekwizytorni gatunku jak tylko może. I co jednak jest wyraźną wadą moim zdaniem, wszystko to z poziomu powierzchownego fana konwentowego, którego zachwyca każdy kartonowy Spock. Nawet jeśli to już dziesiąty jego konwent (znaczy tego Spocka) i karton strzępi mu się i wygina, a na mundurze ma plamy, nie wiadomo już, po kawie czy po lodach. Ważny jest obrazek Spocka, co tam za nim dalej, to już nieważne.
Konsekwencją dość lekceważącego podejście autora do twardej rzeczywistości są rozliczne niedociągnięcia. Błędy dotyczące fizyki, astrofizyki, matematyki, logiki i ogólnie rzecz biorąc zdrowego rozsądku są na porządku dziennym, powieść naszpikowana jest nimi jak dobra, klasyczna kasza klasycznymi skwarkami.
Swoje dorzuca lekceważący rzecz wydawca. Tłumacz wykłada się raz i drugi przekładając idiomy wprost (np. "chicken feed" czyli po polsku "śmieszne pieniądze" tłumaczy po prostu "kurza karma"), nie rozumiejąc nawiązań popkulturowych (np. "captain obvious" to dla niego "kapitan obwieś" - cokolwiek to znaczy), i używając słów niezbyt pasujących znaczeniowo. Przekład jest słaby i dodatkowo zredagowany nieudolnie albo po prostu po łebkach, bo jednak przepuszczone zostały takie babole. Swoją drogą, ciekawe co udało się wyłapać.
Dodatkową wadą, przynajmniej dla mnie, jest nieustanna maniera wrzucania gdzie się tylko da, mniej (często) lub bardziej (rzadko) subtelnych (zastanawiam się czy użycie tego określenia nie jest nadużyciem) nawiązań do Star Treka. Ta szmirowata produkcja zawsze mnie odpychała, nawet gdy jako dzieciak łykałem w zasadzie wszystko co wiązało się z fantastyką. Płytkie, naiwne i tandetnie wykonane. Fantastyczny Harlequin. Nasycenie powieści startrekowym kontentem przekracza granice dobrego smaku i obniża w moich oczach ocenę powieści. Wiąże się z tym kolejna, szerzej rozumiana, wada utworu. Autor umieszczając rozmaite popkulturowe nawiązania i skojarzenia, robi to w najprostszy sposób. Bezpośrednio i otwartym tekstem. Nie próbuje głębszego przekazu, kontekstu, przetworzenia, komentarza, polemiki, parafrazy, aluzji, czegokolwiek. Nawet jeśli początkowo coś mogłoby zgrabnie wyglądać, to za chwilę wykładana jest kawa na ławę, i autor tłumaczy co autor miał na myśli.
Paradoksalnie, mimo tak wielu wad, rzecz czyta się dość przyjemnie. Gdy wyłączyć myślenie, prostota i brak powodów do rozmyślań powodują, że przekładamy kolejne kartki ze sporym zaciekawieniem. Rzecz odrobinę przypomina kino nowej przygody. Nikt nie zwraca uwagi na brak realizmu, wszyscy kibicują Indianie Jones. Lektura zostawiła mnie na rozdrożu. Z jednej strony przeszkadzają mi te wszystkie wcześniej wymienione wady, z drugiej autor potraktował powieść jak po prostu wstęp i pootwierał tyle wątków, stworzył tyle możliwości, że autentycznie jestem zainteresowany co będzie dalej. Wrzucam rzecz do przegródki "guilty pleasure" i z umiarkowaną niecierpliwością czekam na kolejny tom.
6/10