Od pierwszych stron lektury po głowie chodził mi film "Oni żyją". Nie tylko z powodu podobieństwa fabuły, ale też - a może: przede wszystkim - z powodu pulpowego charakteru opowieści. Innymi słowy, gdyby "Władcy marionetek" byli filmem, byliby jakimś kultowym klasykiem kina klasy B.
Traktując tę powieść na poważnie, można się do niej szybko zniechęcić. Bohaterowie są przerysowani, fabuła toczy się swoim rytmem, nawet nie próbując udawać że taki ciąg wydarzeń mógłby mieć miejsce w naszej rzeczywistości. Heinlein poprowadził tę książkę nie przejmując się realizmem i dało to piękny efekt.
Mamy zatem dość - obecnie - klasyczną opowieść o inwazji obcych, którzy w pasożytniczy sposób opanowują ciała ludzi i przejmują nad nimi kontrolę. Taki cichy podbój. Naszym głównym bohaterem jest członek tajnej agencji, która właśnie odkryła postępującą inwazję i usiłuje jej przeciwdziałać. Wraz z uczuciem zagrożenia rośnie paranoja (komu można ufać?), coraz większe połacie Stanów Zjednoczonych zostają opanowane podczas gdy bohaterowie naszej agencji usiłują przebić się przez polityczne utrudnienia i opór ze strony opinii publicznej.
Jak na powieść z lat 50. przystoi, mamy tu klasyczne latające spodki i spojrzenie na politykę mocno przefiltrowane przez tamtejsze realia. USA i Sowieci odbudowali się już po wojnie nuklearnej i powrócili do stanu zimnej wojny, latające auta istnieją, a ludzie latają w kosmos i skolonizowali Wenus. Retro-fantastyka na pełnej. Zresztą kosmici są dość oczywistą metaforą na sowietów.
Książka jest ciekawa, czyta się ją dobrze i bez chwili nudy. Pomimo przeszło 70 lat(!) na liczniku. Dobra rzecz.
5/6