Może i nie są najważniejsze, ale zawsze mnie wkurza, jak autorka czy autor nie dbają o wiarygodność szczegółów pisząc SF. Trzeba umieć ominąć lub zamaskować mielizny i detale technicznie albo trzeba pisać fantasy i nie przejmować się sensem funkcjonowania technologii. Przykład Wattsa z jego odnośnikami do literatury naukowej jest na tej działce szczególnie efektowny i pozytywny. Jasne, że wszędzie da się znaleźć paradoksy, ale pisarz nie może czynić ich podstawowym założeniem fabuły. Jeszcze lepiej jak fabuła jest tak odjechana, że posiadania różnorakiej wiedzy i tak nie jesteśmy w stanie zgadnąć, gdzie autor błądzi (o ile to robi) - choćby Egan, czy ostatnio Yoon Ha Lee. Wiem, że za wiele bym chciał i wyciągam przykłady z czasów współczesnych, ale wcześniejsza dyskusja o Lemie tez stanowić tu może pewien argument.
Po prostu trzeba się pogodzić, że "Stacja..." to literatura rozrywkowa upozorowana na SF i nie powinienem za wiele oczekiwać. Jak na tamte czasy pewnie była niezła a z pewnością pomysł był atrakcyjny. I nie dostałem od niego nerwicy jak od ostatniego Heinleina.
Nie do końca się jednak zgadzam, że chęć wyjścia na peron jest w tym przypadku wystarczającym powodem do ciągłych materializacji. Nie zapominajmy, że wedle Simaka oznaczało to również rozsiewanie po galaktyce stert swoich trupów a sama opisana w książce procedura budzenia się w ciasnej beczce z glutami niezupełnie odpowiada tradycyjnemu pojęciu atrakcji turystycznej.
Co w takim razie jest dla Ciebie głównym problemem - jeśli chce Ci się ciągnąć tę wymianę, bo widzę, że powoli zaczynam sie powtarzać