Człowiek wychowany przez Marsjan po raz pierwszy przybywa na Ziemię. Ziemskie zwyczaje są dla niego równie obce, jak on sam dla Ziemian. Heinlein w interesujący sposób przedstawia to wzajemne odkrywanie różnic dzielących Valentine’a Michaela Smitha i resztę ludzkości, kilkukrotnie zmieniając klimat powieści. Najpierw mamy coś na kształt sajfaja, eksploracji zupełnie odmiennej mentalności Marsjan. Potem książka zbacza w kierunku rządowych konspiracji/szpiegowskiego akcyjniaka, żeby w pewnym momencie przejść do klimatów hipisowskiej komuny, a później – religijno-mesjanistycznych. Nieźle, jak na jedną książkę, szczególnie że konwencja zmienia się płynnie i jest logicznym następstwem rozwoju fabuły.
Podoba mi się luz, z jakim Heinlein opowiada swoją historię. Jego postacie niespecjalnie dramatyzują nawet, kiedy dzieją im się rzeczy bardzo dziwne, niesłychane, czy wręcz wrogie. Jest coś ujmującego w tej nieprawdopodobnej stoickości, akceptacji wydarzeń takich, jakimi są. Kojarzy mi się to z niektórymi powieściami Dicka.
„Obcy w obcym kraju” nie stracił zbytnio na swojej aktualności, bo i eksploracja natury człowieka to nie jest coś, co się przeterminowuje. Do tego angażuje, zaciekawia fabułą i barwnymi postaciami, pomimo całkiem sporej (szczególnie jak na powieść z tamtych czasów) ilości stron nie męczy dłużyznami. Była to dla mnie satysfakcjonująca lektura. 5/6