Podczas tego wspólnego wypadu rowerowego z Algiem, Wotanem i jego znajomym przedstawiono mi propozycję bycia kierowcą na planie najnowszej niezależnej produkcji naszego dzielnego filmowca. Wotan chciał nakręcić sceny finałowe swojego najnowszego dziecka na "Fallout Party" odbywające się pod Tczewem, gdzie mógły skorzystać z darmowej siły statystów poubieranych w ubiory klimatem odpowiadające jego filmowi. Uznałem, że przyjemnie będzie wyrwać się choć na weekend z Warszawy i podpatrzeć twórcze starania Wotana. Zgodziłem się więc od razu i czekałem na potwierdzenie i podanie szczegółów wyjazdu. Gdzieś, koło czwartku dostałem sygnał, że będziemy ruszać w sobotę bladym świtem. Miałem się pojawić pod domem reżysera o godzinie 6:30. Wyjątkowo barbarzyńska godzina. Kiedy wstawałem tego dnia mocno zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do Wotana i mu powiedzieć, że mam całość w głębokim powarzaniu i idę spać, i że nie będę w środku nocy wystawiał nogi poza łóżko. Przeważyła jednak dyscyplina, ospale zwlokłem się z materaca, przeprowadziłem w bardzo ponurej atmosferze wszelkie czynności reaktywacyjno przygotowawcze i zszedłem do oczekującej już taksówki. Dotarłem na miejsce, dałem znać Wotanowi i czekałem spokojnie na jego zejście. Wotan przedstawił mi moje narzędzie pracy. Niejaki Polonez Caro już z okresu panowania Daewoo w Polsce wytworzył pewien niepokój w mojej duszy. Nigdy dotąd nie miałem okazji, ani specjalnie nie pragnąłem sprawdzać swoich umiejętności pilotażowych na rodzimej produkcji automobilowej. Poldosław, jak go w duchu ochrzciłem, okazał się bestią pełną osobistych nawyków i preferencji. Przyszło mi je poznawać samodzielnie bez pomocy doświadczonego użytkownika tego transportu. Pan reżyser zaznajomił mnie jedynie z obsługą urządzeń zabezpieczających, lecz z całą resztą zostałem sam na sam. Co zabawne, reżyser próbując dostać się do bagażnika otworzył klapę silnika, lub chcąc sprawdzić stronę ulokowania wlewu paliwowego szukał go gdzieś z przodu. W końcu on jest reżyserem, a ja szoferem, więc nie miałem doń żadnego żalu.
Tak też po załadunku bagaży i zaokrętowaniu załogi reprezentowanej przez Franka Asystenta i Marcina Głównego Bohatera (którego to mocno wymęczonego po zabawie odbieraliśmy z niejakiej Kobyłki, co oczywiście dostarczyło nam mnóstwa radości w prowadzeniu nawigacji w terenie nieznanym) ruszyliśmy w drogę do Tczewa. Wybrałem trasę gdańską uznając ją za prostszą i szybszą (co wcale nie oznacza, że lepszą, jak mawiają Jedi) i wkroczyłem w cudowny świat kierowania Poldosławem na trasie szybkiego ruchu. Poldosław pokazał, że nie lubi wzniesień (dociskanie gazu nic nie dawało, a Poldosław powoli wytracał prędkość), przy hamowaniu Poldosław znosił nieco na prawo i bardzo nie lubił gwałtownych manewrów. W drodze powrotnej dodatkowo wypowiadał się poprzez jakieś niezidentyfikowane stuki i puki, ale uznałem, że nigdy nie zrozumiem tego języka. Za postój gastronomiczny obraliśmy bardzo przyjemną karczmę przed Ostródą, uprzednio uciekając w popłochu z jakiegoś Grilla Przy Drodze. Tam też poznałem bardzo zróżnicowane apetyty ekipy filmowej. Franek Asystent wraz z Wotanem ReZyserem dokonali konsumpcji pożądnego obiadu (a były okolice godziny 10:00...), Marcin Główny Bohater wciąż nie najlepiej wyglądał i ograniczył się jedynie do herbaty. Ja sam skonsumowałem Sałatkę Grecką co wcale Grecką nie była. Nie mniej jednak miejsce było zacne i godne polecenia. Ruszyliśmy w dalszą trasę umilając sobie czas muzyką ze standartowego radia Poldosława, mianując operatorem sonara Wotana. Kolejne przygody z serii nawigacja na azymut w kompletnie nieznanym miejscu spotkały nas w Tczewie, gdzie mieliśmy się kierować na kościół ze skocznią narciarską i duży komin. Kościół się znalazł, ale kominów była masa, tak więc musieliśmy zasięgnąć porady miejscowych po którymś tam przejechaniu tą samą drogą. No i dotarliśmy na "Fallout Party". Widok spowodował u mnie lekkie poluzowanie dolnej partii szczęki. O to na niewielkim terenie bardzo klimatycznym (zdezelowane baraki, jakieś zbite drewniane konstrukcje, taczka z dymiącym popiołem) rozsiana siedziała grupa ludzi poubieranych w różne para militarne gadżety. Z tym, że przewarzającym rekwizytem była puszka piwa. Podobno oprócz tego urządzali jakieś larpy i strzelanki, nie wiem- nie widziałem. No ale gadżety mieli fajne, jakieś M-16, ktoś miał Kałasznikowa, były też jakieś MP-5. Wszystko to na takie małe plastikowe kuleczki (tak zwana broń sprężynowa). Po jakiś trzech piwach zarządono wypad na plan zdjęciowy. W postaci planu występowała lekko zruinowana i zmenelizowana fabryczka, gdzie wyniesiono wszystko, co nadawało się na złom, a wniesiono dużo tłuczki szklanej. Miejsce w sam raz na produkcję niskobudżetowego filmu sci-fi. Zacząłem więc aktywnie pełnić rolę fotokronikarza produkcji. Obstrykałem wszystkich statystów, statywy, niestatyczne obrazy, statecznych nieprzytomnych (jeden z falloutowców zrobił fall out i po spożyciu jednej puszki za dużo zapadł w sen i nie obudził się w zasadzie do końca zajęć ruchowych) i inne takie. Pan ReZyser dzielnie komenderował ekipą i filmował dzielnych artystów. W pracy można go było raczej porównać do Lucasa, który jest raczej reżyserem cichym i pozwalającym działać aktorom według własnej wiedzy i koncepcji. Nie jest on jak Hoffman impulsywny i agresywny, nie wrzeszczał, nie robił tysiąca dubli, nie poprawiał byle pierdółki. Nie tworzył tego filmu ogniem i mieczem, tylko sympatią i spokojem. Po skończeniu zdjęć pożegnaliśmy się z Fallout'owcami robiąc sobie pamiątkowe wzdęcia i ściskając sobie ręce na zasadzie "doktor, doktor, doktor, doktor iiiiii doktor!". Chłopcy w międzyczasie jeszcze wykonali kilka "strzelanek" (biegali z tymi giwerami i strzelali do siebie, całkiem fajnie to wyglądało) i mogliśmy ruszać do Sztumu, gdzie na zamku mieli nas ugościć ludzie z lokalnego bractwa. Tak też kołem godziny 19:00 zawitaliśmy na zamku mogąc na dzień dobry pooglądać sobie naukę walki mieczami prowadzoną przez mistrza bractwa imć Andrzeja. Ja zakończyłem swój dyżur za kierownicą i powoli zacząłem szukać możliwości wypicia z kimś zakupionego wina (nie żebym był pijakiem, ale na takich wyjazdach miło się z kimś napić, a reszta ekipy filmowej miała już wcześniej okazje psyknąć się piwkami). Wyszło jednak na to, że dyrekcja zamku jest jak pani nauczycielka na wycieczkach szkolnych. Strach się pokazać z butelkami i generalnie atmosfera panowała konfidencji i konspiracji. Zapoznałem się więc w międzyczasie ze zbrojownią, gdzie urzędowało bractwo. Proszę mi teraz opowiedzieć, co powinienem zastać w zbrojowni bractwa, a czego nie powinienem. Bo zastałem tam dużo komputerów i ludzi grających w Black Hawk Down i co rusz ktoś się mnie pytał, czy nie mam kabla USB do podłączenia aparatu cyfrowego do komputera. A ja w głowie miałem taką romantyczną wizję... Jakieś zbroje, jakieś miecze, surowość, prostota, żadnej techniki. Ech, ci nowocześni rycerze. No, ale po pełnym zakonspirowaniu wreszcie usiedliśmy w kole i oddaliśmy się prostackiej rozrywce biesiadnej za wyłączeniem zmęczonego Marcina Głównego Bohatera. Tenże udał się na przedwczesny, w pełni zasłużony spoczynek, celem odespania poprzedniej nocy hulaszczej. Po zaaplikowaniu odpowiedniej ilości historii z życia uczestników naszej biesiady, wymiany poglądów i uzupełnieniu płynów chwielnym krokiem udaliśmy się na spoczynek. Rano spożytkowałem znakomitą grudziącką maślankę, która nie była normalizowana, zregenerowałem siły za pomocą spreparowanych na prędce kanapek i udałem się w mini spacer wokół Sztumu. Wraz z Marcinem obeszliśmy kasztel, cyknęliśmy kilka fotek i sprawdziliśmy, gdzie ludzie w Sztumie chodzą po mszy niedzielnej. Znaleźliśmy też intrygujący "Wirtualny Świat" zlokalizowany w niewielkiej budce a'la blaszaczek. Pożegnaliśmy się z braćmi ze Sztumu i udaliśmy się do Malborka, gdzie Wotan mógł rozwinąć przed nami nieco swojego uroku historycznego. Poopowiadał ciekawie i mądrze i pokazał co i jak, dzięki czemu mogłem na nowo przeżyć wizytę w tym wzorcowym zamku. Ja wykonałem potajemnie kilka fotek (nie kupując oczywiście dodatkowego biletu na możliwość robienia zdjęć po paskudnie wysokiej cenie, już same wejściówki były nieprzyzwoicie drogie), podejrzałem najnowsze zdobycze technologiczne u grupy japońskich turystów- pan przewodnik miał mini mikrofon, a panowie turyści mieli mini odbiorniki. Sami też byli mini i fajnie to całe mini wyglądało. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia w krzyżackiej latrynie i uciekliśmy przed najazdem wycieczek ukraińskich. Znów byliśmy w drodze. Wracaliśmy na stolicę tą samą trasą zaliczając tą samą knajpę. Ja tam wykazałem się wyjątkowym brakiem wiedzy kulinarnej próbując zamówić babę z ziemniakami z czosnkiem. Pani przyjmująca jednak mnie uświadomiła, że baba jest właśnie z ziemniaków i bez sensu jest zamawiać dodatkowe. Skonsumowaliśmy i wypadliśmy na trasę gnając Poldosławem po całkiem pustej trasie gdańskiej. W Kobyłce Marcina natrafiliśmy na brak drogi, który nie został przez nikogo nam zapowiedziany, więc podstępnie wyrzuciliśmy naszą gwiazdę wcześniej, niż on tego chciał. Nawróciliśmy na dom zmęczeni i brudni, ale szczęśliwi i zadowoleni z wyjazdu. Pożegnałem się sucho z Poldosławem i Wotanem. Zamówiłem sobie taksówkę i z ogromnym uczuciem satysfakcji dałem się zawieźć komuś innemu. Tu szybko przeżuciłem wszystkie osiemdziesiąt zdjęć na dysk i wysłałem je wszystkim zainteresowanym, bądź nie. Chętnie zapiszę się na kolejny taki wyjazd. Jednak okrutnie muszę odmówić sobie przyjemności ponownego spotkania z Poldosławem. Myślę, że Poldosław i ja nigdy nie zostaniemy przyjaciółmi.